piątek, 17 października 2014

Almost 100 days in the USA...

Półtora miesiąca od ostatniego posta. Połowa mojego pobytu tutaj...
Na początku założyłam sobie, że będę pisała raz w tygodniu, ale życie weryfikuje plany... Czasem jestem zbyt zajęta, zmęczona, załamana, a kiedy indziej po prostu nic się nie dzieje i nie mam nawet o czym napisać. Przede wszystkim dopada mnie straszna nuda, czyli to czego szczerzę nienawidzę. Uwielbiam lenistwo, ale nuda mnie dobija...

Tego posta publikuję już teraz, chociaż dopiero za pięć dni wybija mi 100 dni w USA... Czas na jakieś małe podsumowania...
Ostrzegam, że post raczej nie będzie długi...

Po prawie stu dniach tutaj mogę powiedzieć, że bycie au pair wiąże się z niekończącą się huśtawką nastrojów, na które nie ma się wpływu... Czasem otwieram rano oczy z przekonaniem, że przede mną wspaniały dzień i nic nie będzie go w stanie zepsuć,
a tu jednak, w ciągu sekundy wszystko diabli biorą. Innego razu mogę nie mieć nawet ochoty myśleć o wstaniu z łóżka, a jak już się do tego zbiorę nastawiona do wszystkiego bojowo, okazuje się, że dzień mija bardzo miło i bezproblemowo...

Jeśli chodzi o pracę samą w sobie, nie mogę narzekać na nadmiar godzin i potrzebę bycia kreatywnym... Gdyby nie fakt, że ciągle muszę wstawać o 7:00 am tylko po to, żeby 17 minut później być już z powrotem w łóżku i nie móc zasnąć, byłoby świetnie... Można powiedzieć, że zmianę na dobre zaczynam o 4:00 pm. Muszę co prawda spakować lunch i zrobić śniadanie dla młodszej host daughter o 8:00 am, ale to nic wielkiego... O 1:00 pm odbieram też z przystanku starszą, ale zanim dotrzemy do domu, wychodzę drugi raz, więc pracę zaczynam godzinę później...
Moje obowiązki ograniczają się w większości do jazdy samochodem. Czasem po południu nie mam nawet czasu na ugotowanie obiadu, bo muszę jechać do szkoły tańca aż sześć razy... Przyznam, że czasem specjalnie jadę wolniej dłuższą drogą, żeby odciągnąć dziewczyny od oglądania tv, bo ich fascynacja podchodzi już pod uzależnienie...
Największym problemem są nieustające kłótnie, których nie da się przerwać i fakt,
że hości praktycznie na nie nie reagują. Zwrócą czasem uwagę, każą dzwonić albo pisać za każdym razem, ale koniec końców nie robią z tym nic...
Ogólnie mam problem z nazywaniem ich wszystkich rodziną, bo jak taka nie funkcjonują... Ja traktuję to jak typowy etat- wchodzi jedno z hostów, ja kończę pracę
i idę do siebie. Praktycznie nie rozmawiamy, co powinno być najważniejsze w naszej relacji, piszemy maila, czasem smsuję z hostką w ciągu dnia... Ale i tak zauważyłam już poprawę, może za jakiś czas wszystko się ustabilizuje...

W wolnym czasie staram się coś zobaczyć, wyjść z tego pokoju, w którym spędzam prawie każdą chwilę... Na razie raczej lokalnie: DC prawie co weekend, Alexandria, McLean, Baltimore, Shenandoah State Park... Jestem nastawiona na oszczędzanie,
ale i tak nie zawsze się udaje, a życie tutaj jest niestety baaardzo drogie. Przynajmniej w mojej okolicy...

Zakupy... Temat rzeka...
Oprócz paczki świątecznej dla rodziny, która już od ponad dwóch tygodni jest
w drodze do domu, staram się powstrzymywać przed nadmiernym wydawaniem pieniędzy... Dziękuję ludziom, którzy wymyślili Dollar Tree i Five Below ;D
Ale z drugiej strony, jeśli co drugi weekend spędzasz w innym centrum handlowym, trudno jest się na coś nie skusić. I tak oto kupiłam kilka ciuchów, które mam nadzieję mi się przydadzą i nie będę cierpiała z powodu wyrzutów sumienia... Kocham słowo "SALE" ;P

Jeżeli chodzi o znajomych, to raczej nie ma o czym pisać, bo większość czasu spędzam z Asią, za którą codziennie dziękuję jakiejś sile wyższej, która rzuciła nas tutaj niedaleko siebie. Ostatni weekend spędziłam w jej domu. Dołączyły do nas jeszcze dwie polskie au pair mieszkające w New Jersey- Dorota i Natalia. Świetne dziewczyny!!!
To były wspaniałe dwa dni pełne śmiechu, plotek, wymiany informacji i ... pizzy :D
Od poniedziałku jestem na diecie... I tak nie lubię tutejszego jedzenia. Wszystko jest albo tłuste albo mrożone... Mówiąc krótko- niezdrowe. Dlatego też gotuję dla siebie osobno w czasie wolnym obiady ze świeżych produktów, które to ja kupuję... Od czasu do czasu pozwolę sobie na pizzę z supermarketu albo ulubioną kanapkę z McDonald's za 1$ ;)

Największym wydatkiem do tej pory były wakacje... Tegoroczne Boże Narodzenie spędzam na Dominikanie :D Jeśli nie mogę być z rodziną, nie będę też  z obcymi ludźmi... Już za 64 dni odhaczę kolejny punkt na liście miejsc, które muszę w życiu odwiedzić ;)

Za czym tęsknię najbardziej? Za rodziną, oczywiście... I to niewyobrażalnie. Najgorsze jest to, że czasami przez ponad tydzień nie mogę zobaczyć moich dzieciaczków,
co coraz bardziej mnie dołuje, mimo że wiem, że mają swoje życie i muszę się dostosować. Po prostu nigdy nie zdarzało się, żebym ich nie zobaczyła albo chociaż usłyszała przez więcej niż dwa dni... I nie mogę się z tym pogodzić...

Trzy miesiące za mną, za 271 dni kończy się moja umowa, po której planuję dwutygodniowe wakacje i powrót do domu... Codziennie patrzę na licznik, który
dla mnie te dni odlicza...

Post zakończę mixem zdjęć z pobytu tutaj...
 
Baltimore, MD
Spódnica, której nie mogłam się oprzeć ;)
Pyjama Party in Elementry School
Puerto Plata, Dominican Republic

4 komentarze:

  1. Dominikana też jest na mojej liscie! Super :).
    Masz rację, że komunikacja to najważniejsza sprawa, więc szkoda, że tak tam u Ciebie to wygląda. Ja sobie nie wyobrażam traktować tego jako pracy w momencie, gdy mieszkam z tymi ludźmi iw ogóle. Mam nadzieję, że Wasze relacje się poprawią!

    Fajne zdjęcia :)

    OdpowiedzUsuń
  2. scgedule masz mega! Ile was wyszła ra dominikana? to tylko bilety czy cala wycieczka z hotelem?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Całość z czterogwiazdkowym hotelem All-Inclusive i jedną nocą gratis kosztowała nas 1086$ na osobę...

      Usuń